Filmowe Recenzje Typowego Kinomaniaka, czyli jak umilić sobie wieczór lampką wina, szklaneczką whisky i dobrym filmem

czwartek, 28 maja 2020

48. The Lighthouse



źródło: Filmweb/RT Features, New Regency, A24

Tytuł: Lighthouse
Gatunek: Dramat/Horror
Rok produkcji: 2019
Reżyseria: Robert Eggers
Scenariusz: Robert Eggers, Max Eggers
Produkcja: Kanada/USA
W rolach głównych: Williem Dafoe, Robert Pattinson, Valeriia Karaman

Przełom XIX i XX w. Dwóch mężczyzn przybywa na wyspę, aby strzec latarni morskiej. Już pierwszego wieczoru dochodzi do przepychanek słownych między starym latarnikiem Thomasem Wakem (Willem Dafoe) i młodym Ephriamem Winslowem (Robert Pattinson). Na wyspie mają spędzić w samotności kilka tygodni. Podczas dyżuru dochodzi między nimi do różnych sprzeczek, a każdy z nich skrywa w sobie jakąś tajemnicę. W końcu zaczynają zatracać się w samotności...

***
W czasie kiedy jeszcze większość ludzi siedzi zamknięta w domach, pomiędzy zajęciami dla odprężenia nadrobiłam kilka filmów, które ostatnio zyskały popularność. Zazwyczaj staram się oglądać te mało znane historie, gdyż są przecudowne, a ludzie ich nie znają. Tym razem recenzja popularnego, a raczej, głośnego w ostatnich miesiącach filmu.

Lighthouse opowiada relację dwóch mężczyzn podczas izolacji od reszty świata. W sumie temat na czasie. Oglądnęłam ten film, bo zbierał dobre recenzje w internecie. Nie przepadam za filmami okrojonymi w obsadę, ale w sumie czemu nie zrobić wyjątku?

Emphiriam Winslow jest młodym ok. 30-letnim człowiekiem. Pracował już w kilku latarniach, ale postanowił zmienić teraz swoje miejsce pracy. Jako małolat chce wykazać się przed bardziej doświadczonym kolegą, ale przełożony do tego nie dopuszcza. Początkowo Winslow bardzo chcę przypodobać się szefowi, więc wykonuje jego polecenia - naprawia dach w budynku, w którym mieszkają, przynosi olej do latarni... Jest chłopcem na posyłki. Podczas jednego z pierwszych dni na wyspie Winslow spotyka przepiękną syrenę, jednak jej krzyk przeraża go tak bardzo, że szybko ucieka i nie mówi o niczym swojemu towarzyszowi. Z czasem Winslow staje się niespokojny, starzec zaczyna go drażnić i denerwować, aż w końcu posuwa się na skraj człowieczeństwa.

Thomas Wake jest starym latarnikiem. Można by powiedzieć, że to o nim była książka stary człowiek i morze, oczywiście żartując. Wiele razy był już na wyspie, na której znajduje się z młodzieńcem, jednak dyżur z Winslowem jest jego pierwszym. Nie zna młodziaka i ze względu na swoje doświadczenie i szacunek jakiego domaga się od Winslowa czynią go "szefem" zespołu. Od razu ustala zasadę, że to on strzeże w nocy światła, a Winslow ma za niego odwalać całą czarną robotę - sprzątać czy wykonywać różne naprawy. Ma żonę i dzieci, jednak nie utrzymuje z nimi kontaktu. Jego obsesyjna walka o władzę nad latarnią prowadzi do tragicznego końca.

Relacja głównych bohaterów jest bardzo burzliwa. Początkowo jako nieznani sobie ludzie starają się zachować dystans i jakoś się zaprzyjaźnić. Jednak bariery, które stawia Wake są dla Winslowa zbyt surowe. Jako nowy pracownik chciałby się wykazać, ale nie dostaje choćby jednej szansy. W trakcie trwania dyżuru mężczyźni zaczynają się dogadywać. Ich związek nie jest przyjacielski, ale nie jest już to relacja całkowicie obcych sobie ludzi. Niestety z czasem stają się najgorszymi wrogami.

Cały film jest utrzymany w klimacie snu. Jakby te prawie 2 godziny utrzymują widza w oniryczności, bynajmniej nie romantycznej. Tutaj sen, z początku spokojny z czasem przeradza się w koszmar. Klimatu dodaje mu czarno-biały obraz. Sceny, które następują po sobie są czasem oderwane od siebie, przedstawiając zupełnie nie związane ze sobą wątki. Długie ujęcia przywołują mi na myśl nawiązanie do kina Hitchcoka, choć to może być tylko moja opinia. Dodaje to nieco grozy, ale film sam w sobie nie jest zbyt straszny czy przerażający. Dopiero w ostatnich scenach dowiadujemy się mrocznej prawdy o bohaterach. Film jet również przepełniony symbolikom, ale jest jej tyle, że nie sposób tego odczytać (przynajmniej ja miałam wrażenie, że powinnam oglądać ten film z jakimś słownikiem symboli, bo w sumie przez cały film, w każdej scenie jest jakiś symbol). 

Do tego, co niezbyt przypadło mi do gustu było nagromadzenie w filmie sugestywnych scen erotycznych. To tylko moja opinia, ale tak na prawdę Pattinson nie będzie mi się już kojarzył tylko z Edwardem ze "Zmierzchu", ale z masturbującym się Edwardem ze "Zmierzchu". A Willem Dafoe nie będzie mi się kojarzył chociażby z kumplem Johna Wicka tylko z obleśnym starym latarnikiem.
W filmie poruszony jest temat przestrzeni osobistej - Winslow podgląda Wake'a podczas snu - jest taka scena, gdzie Winslow naprawia dach i gdy ściągnie dachówkę, w dziurze w dachu widzi unoszące się podczas snu pośladki albo zakrada się do latarni, żeby zobaczyć co Wake robi w latarni i przez kratę spada na niego sperma Wake'a... Nie jestem fanem takich scen, tym bardziej takie sceny zazwyczaj są wplątywane w dwa gatunki filmów w bardzo słabe komedie z dużym podtekstem seksualnym albo w filmy artystyczne produkowane głównie pod kątem festiwali lub artyzmu reżysera czy scenarzysty.
Co więcej te artystyczne filmy zazwyczaj nie mają rok, dwa, trzy lata po premierze zbyt wielkiego popytu. Istnieją gdzieś w eterze, raz na jakiś czas pojawią się w telewizji, ale nie trafiają one do szerszej publiczności.

Poza tym film porusza jeszcze jedną ciekawą i, nota bene, obecną teraz kwestię - izolację od świata. Można interpretować ten film jako to co może stać się z ludzkim umysłem w trakcie odizolowania od społeczeństwa. Pamiętam, że w szkole, bodajże na WOS-ie była taka formułka - człowiek jest istotą społeczną, dlatego musi żyć w społeczeństwie. Ten film doskonale to przedstawia. Panowie mają spędzić na wyspie około 4 tygodni, ale w pewnym momencie pada tam takie pytanie: "A skąd wiesz,że statek miał dzisiaj przypłynąć? Może minął miesiąc, może tydzień, może pięć dni?". Pokazuje to, że człowiek w izolacji traci poczucie czasu i nie jest w stanie być sam ze sobą przez długi czas.
W przypadku Winslowa i Wake'a prowadzi to do swojego rodzaju psychozy i pytania z którym zostajemy pozostawieni na koniec - czy to co widzimy jest prawdą czy wytworem naszej wyobraźni?

Strasznie długa ta recenzja. Myślałam, że będzie krótka, a tu takie (nie)miłe (zależy dla kogo) zaskoczenie. Wracając do podsumowania to w mojej ocenie jest to na pewno ciekawy film z technicznego punktu widzenia. Nie jestem jakimś wybornym kinomaniakiem, ale mam dosyć specyficzny gust filmowy. O ile krytycy oceniają film bardzo wysoko, tak mnie dosyć on razi. Obecne kino jest przepełnione seksem i erotyzmem, dlatego myślałam, że tutaj tego uniknę, bo oglądnę jakiś porządny dramat, ale się pomyliłam. Jeśli popatrzymy na technikę gry aktorskiej to na prawdę można złożyć ogromny ukłon w stronę Dafoe i Pattinsona. Znając ich z innych kreacji i to jak bardzo musieli się tutaj nagimnastykować, żeby oddać początkowo w miarę normalnego człowieka, który zaczyna popadać w psychozę jest na prawdę trudnym zadaniem, które tutaj im się udało.

W ogólnym rozrachunku filmu ani nie polecam ani nie odradzam, zależy kto co chciałby znaleźć dla siebie w tym filmie. Mnie scena z Pattinsonem prawdę mówiąc obrzydziła i moje odbieranie go na pewno nie będzie takie jak przedtem. Zobaczymy co pokaże w TENET, ale na pewno jest na dużo wyższym poziomie niż był w Zmierzchu. Defoe to klasa sama w sobie, więc nie ma co nawet tutaj go oceniać, bo też zagrać zdezelowanego marynarza trzeba umieć. Film ma swoje dobre i słabe strony, chyba to tylko od Waszego gustu i nastroju zależy czy dacie porwać się oniryczności z tą dwójką.

A jak jest Wasza ocena tego filmu? Jak Wam się wydaje czym są symbole w tym filmie? Dajcie znać w komentarzach i jeśli nosicie maseczki to zakryjcie również nos, tak mówią zalecenia, więc tego się trzymajmy.

Dużo zdrowia Wam życzę,
Dream Wave


Share:

wtorek, 14 kwietnia 2020

47. Narodziny Gwiazdy (2018)


Tytuł: A Star Is Born / Narodziny gwiazdy
Rok produkcji: 2018
Gatunek: Dramat, muzyczny
Scenariusz: Will Fetters, Bradley Cooper, Eric Roth
Reżyseria: Bradley Cooper
Produkcja: USA
W rolach głównych: Bradley Cooper, Stefani Germanotta, Sam Elliott

Jackson Maine (Bradley Cooper) jest wokalistą popularnego zespołu country. Ma problemy z alkoholem i narkotykami, ale nie wiele sobie z tego robi. Pije przed, w trakcie i po występie. Kiedy wsiada do swojego samochodu, prosi kierowcę, żeby zawiózł go gdziekolwiek, gdzie można się napić. Tym sposobem trafia do baru dla gejów. W wejściu zaczepia go jakiś mężczyzna, który jest jego fanem i zaprasza go na występ swojej koleżanki. Kobieta swoim głosem robi na Jacku piorunujące wrażenie. Po koncercie piosenkarz poznaje osobę, która wywarła na nim takie wrażenie. Zaprasza ją do baru. W trakcie wizyty w barze dla policjantów Ally (Stefani Germanotta) uderza policjanta w twarz. Oboje wybiegają z baru i udają się do sklepu, żeby czym prędzej nałożyć opatrunek na nie siwiejącą, jeszcze, dłoń kobiety. Na parkingu sklepu wywiązuje się między dwojgiem obcych ludzi specyficzna więź. W trakcie powrotu do domu Jack zaprasza Ally na swój koncert. Ta jednak nie chcę się zgodzić, jednak gdy po raz kolejny zostaje poniżona w pracy, rzuca wszystko i jedzie na koncert Jacka.
***
Trudno było nie obejrzeć tego filmu. Przez kilka miesięcy wszyscy zachwycali się debiutem Bradleya Coopera, który zgarnął kilkanaście nagród i ponad sześćdziesiąt nominacji. Do tego cudowna ścieżka dźwiękowa nagrana przez Lady Gagę, ale o tym za chwilę.

Początkowo poznajemy Jacka jako gwiazdę muzycznej estrady. Ale zaraz potem dowiadujemy się o jego uzależnieniach i innych problemach. Przez cały film kreacja Jacka jako człowieka zmienia się. Z osoby, która początkowo nie ma nic do stracenia kształtuje się człowiek, który dla miłości jest w stanie zrobić wszystko. Dosłownie. Kiedy poznaje Ally pragnie, żeby niczego jej przy nim nie zabrakło. Uważa że świat mimo, że zły musi usłyszeć jej głos. Wspiera ją we wszystkim co robi. Kiedy Ally osiąga sławę Jack jest nieco zazdrosny, ale jednocześnie dumny ze swojej ukochanej. Niestety kiedy kariera Ally nabiera rozpędu ich relacja odchodzi na dalszy plan, mimo, że oboje bardzo starają się. Jack ponownie sięga po alkohol. Dopiero gdy na gali Grammy Jack przysparza Ally wstydu na scenie postanawia iść na odwyk. Nie tylko dla siebie. Przede wszystkim dla ukochanej. Po odwyku staje się trzeźwo patrzącym na świat mężczyzną, oparciem u boku swojej żony. Niestety pomimo swoich ogromnych chęci i starań przegrywa najważniejszy mecz w swoim życiu.

Jakby nie patrzeć kreacja Bradleya Coopera jest niesamowita. Potrafi on w tym filmie zagrać wszystko. Zaczynając na pijaku kończąc na wrażliwym mężczyźnie, który jedyne czego pragnie to zapewnić szczęście swojej ukochanej. Wiele scen pokazuje kunszt aktorski Coopera, nawet nie tyle co aktorski co reżyserski. Jako reżyser ukazuje w filmie wszystkie "te małe gesty", które dla widza mogą być mało znaczące - dotknięcie dłoni, czułe dotknięcie twarzy. W każdym dotyku jest ukryta jakaś emocja, każdy gest ma znaczenie. Nie tylko ja jestem zachwycona tym filmem, na co wskazuje chociażby nominacja do Oscara za najlepszy film.

Najbardziej zaintrygowana byłam grą Stefani Germanotty, specjalnie nie używam jej pseudonimu scenicznego, ponieważ czuję, że tutaj byłoby to nieodpowiednie, nie na miejscu. Lady Gagę zostawmy na scenę muzyczną, a do filmu weźmy Stefani. 

Ally to młoda kobieta, która mieszka z ojcem. Pracuje w jakiejś restauracji, ale nie jest to jej praca marzeń. 
Wieczorami występuje w klubie dla gejów. Jest jedyną prawdziwą kobietą. Reszta to mężczyźni, którzy wieczorem na kilka godzin stają się kobietami. Kiedy poznaje Jacksona jest nieco speszona, ale też bardzo zaintrygowana. Ciężko jej jest się nie zgodzić na kolację z gwiazdą muzycznej sceny. W końcu po dosyć intrygującym wieczorze rozstają się. Następnego wieczoru Ally przyjeżdża na na koncert Jacksona, a ten w podstępny sposób ściąga ją na scenę. Tak oto rodzi się gwiazda, chociaż nikt jeszcze o tym nie wie. W ten sposób między dwojgiem nieznajomych rodzi się płomienne uczucie. W końcu Ally decyduje się wyjść za mąż za Jacksona. Już jako pani Maine osiąga ogromny sukces, który doprowadza ją do zdobycia Grammy. Jej wielką, uroczystą chwilę psuje Jack, który napruty jak messerschmitt przejmuje mikrofon i zaczyna bełkotać do publiczności. Jednak Ally kocha go na tyle mocno, że nie potrafi go zostawić. Czuje, że bez niego w życiu już nie da rady. Odwiedza męża na odwyku, nieco boi się o przyszłość jaka ich czeka, ale z czasem czuje się dużo bardziej spokojniejsza. Niestety cały świat, który zbudowała razem z Jacksonem rozpada się na miliardy małych kawałków.

Stefani jest cudowną aktorką. Odniosłam wrażenie, że nie musiała ona grać Ally, tylko po prostu była sobą. Na prawdę nie często zdarzają się tak przekonujące kreacje. kobieta sięgnęła do swojego prawdziwego wnętrza, żeby pokazać każdą emocje całą sobą,  można wyczuć, że w filmie opowiada historię bardzo intymnej relacji dwojga ludzi, którzy podążą za marzeniami. 

Ta prawdziwość ukazana przez Coopera, jako reżysera, któremu niektórzy krytycy zarzucają poruszanie zbyt wielu tematów naraz, jest cudowna. Ten film jest piękny w swojej prostocie. Każdy dotyk, każda emocja jest przedstawiona tak, że widać iż postać żyję tym co przeżywa, nie powstrzymuje emocji tylko je wyraża. Gdy poznajemy Ally rozmawia ona przez telefon w toalecie z jakimś mężczyzną, który widocznie nie umie pogodzić się z rozstaniem.Po zakończeniu rozmowy Ally wściekła wychodzi z toalety i głośno przeklina. Jackson przepraszając swoją żonę zaczyna płakać.

Cudownie wyraziste ujęcia, ciepłe, dające nadzieje kolory witają widza w brutalnej rzeczywistości show biznesu. I ta muzyka. Film bez tej muzyki byłby biedny. Po prostu biedny. Piosenki są napisane tak dobrze, że oddają każdą chwilę jaką przezywają bohaterowie, to takie podsumowanie tego co dzieje się w danej części filmu. Chociażby "Shallow" - piosenka pojawia się kiedy Ally staje przed ogromną publicznością i razem z Jacksonem wykonują jej piosenkę. Facet wrzucił ją na głęboką wodę, żeby przysłowiowo nauczyła się pływać, a o tym dokładnie jest ta piosenka "We're far from the shallow now". 

Jak zapewne już wiecie jest to remake. Podobno przed wersją z 1976 były jeszcze dwie, ale nie udało mi się do nich niestety dotrzeć. Z całego serca nie jestem zwolenniczką remaków, bo zazwyczaj okazują się niewypałami, a reżyserowie chcą z nich zrobić coś czego nie można określić ani jako ulepszenie ani jako remake. Dlatego chylę czoła bardzo nisko przed Cooperem, że zrobił z tej historii, którą znamy z lat 30., 50. i 70. coś wspaniałego. Owszem, starsza wersja (1976) też mi się podobała, jak na tamte czasy podejrzewam, że to też był hit. Jednak muszę przyznać że to jest chyba najlepszy remake jaki kiedykolwiek w swoim życiu widziałam. Historia nieco się różni, ale jest równie głęboka co poprzednia, najważniejsze wątki są poruszone.

Zazwyczaj nie oglądam najpopularniejszych filmów, kiedy są najbardziej popularne. Wolę obejrzeć je, kiedy ich popularność powoli przycicha. Jest wtedy spokojniej, a ludzie na chłodno zaczynają myśleć o produkcji (wyjątkiem jest John Wick i Avengers - zawsze jestem na premierze, prapremierze albo zaraz po premierze, zależy od wolnego czasu). Nie mogę ocenić tego filmu całym zdaniem, bo tego nie potrzebuje wystarczy mi jedno słowo. Przepiękny. To najlepsze określenie. Jest Cudowny, wzruszający, szczery, przepełniony emocjami, które widz przeżywa razem z głównym bohaterem w zależności czyimi oczyma patrzymy na twarz.

Widzieliście już "Narodziny gwiazdy"? Co sądzicie o tym filmie? Jak podoba się Wam spojrzenie Coopera na ten film? Zbyt prawdziwy czy może robiony asekuracyjnie, żeby po prostu dobrze wypaść? Ja bardzo serdecznie go polecam! Mnie zachwycił, porwał moje serce i ciężko było po nim zasnąć, ale zarwałam noc, żeby obejrzeć go do końca (tak to jest jak zaczyna się oglądać ponad dwugodzinny film o pierwszej w nocy). A jeszcze tak a pro po tych dwóch godzin, które trwa. Nawet nie będziecie wiedzieć kiedy ten czas zleci, zapewniam Was. Dajcie znać w komentarzach jak Wy odbieracie ten film!

Dream Wave



źródło grafiki: https://universityunions.utexas.edu/events/139
Share:

poniedziałek, 17 lutego 2020

Informacja [17.02.2020]

Witajcie, drodzy Kinomaniacy!

Od dzisiaj wygląd publikowanych przeze mnie recenzji będzie nieco inny. Doszłam do wniosku, że są one nieco... gburowate i pozbawione emocji (pomijając wpis o Pitbullu). Pewnie każdy z moich czytelników szuka godnego polecenia filmu i nie bardzo chcę czytać coś co jest po prostu nudne. Nie będę się chować za twarzą profesjonalistki, bo nią nie jestem, natomiast chciałabym, żeby ten blog wpadał Wam do głowy, gdy na prawdę nie macie co oglądnąć, a będziecie wiedzieć, że tutaj zawsze znajdzie się coś ciekawego.

Starałam się zachować bardzo profesjonalne podejście do pisania recenzji, ale sama niejednokrotnie czułam, że są po prostu słabe, a jakiś tekst trzeba wrzucić. Od dnia dzisiejszego (podejrzewam, że wieczorem sprawię jakąś recenzję) filmy, które będą się tutaj pojawiać, będą pisane w podobny sposób, ale z kilkoma zmianami.

Każdy film, tak jak do tej pory, będzie się składał z plakatu, tytułu, roku powstania, scenariuszu, reżyserii, kraju produkcji i kilku głównych aktorów. Niezmienna pozostanie część krótkiego opisu filmu. Zmieni się nieco moje ocenianie. Dojdzie w nim nieco więcej emocji, a chcę polecać Moim czytelnikom na prawdę dobre produkcje. Nie znaczy to jednak, że będą same pozytywne opinie. Postaram się być bardziej krytyczna a tym samym czasem będę starała się (zobaczymy czy mi się to uda) spojrzeć na film z każdej możliwej strony.

Póki co staram się opisywać również techniczną stronę filmu (kostiumy, scenografia, oświetlenie, gra światła itd.), ale nie jestem pewna czy obieram dobry kierunek. Zobaczę jak będę się dalej czuła z takim recenzjowaniem filmów i zależy jak Wy będziecie to oceniać.

W planie na ten rok (brzmi nieco przerażająco, bo wcześniej czegoś takiego nie miałam) znajduje się między innymi napisanie ocen kilku seriali i nadrobienie czegoś popularnego (chyba jestem jedną z niewielu osób na świecie, która nie widziała "Gry o tron"). Poza tym czeka nas kilka ciekawych produkcji w tym roku. Niemniej jednak odsłonię przed Wami swoją nieco... wrażliwszą i dużo bardziej kobiecą stronę. Recenzje filmów akcji (jak na przykład mojego ukochanego Johna Wicka) też będą się pojawiać, ale dojdą też komedie romantyczne, te lżejsze również.  Zobaczę czy mam ochotę na oscarowe produkcje, jeśli tak będzie to recenzję na pewno się pojawią!

Z filmowym pozdrowieniem,
Dream Wave!
Share:

Łączna liczba wyświetleń